sobota, 15 lutego 2014

Autoobserwacja czyli jak zostać własnym dietetykiem

Kocham książki. Kocham je kupować, czytać, a następnie stawiać je na półkach w pokoju. W związku z tym, że chłonę jak gąbka wszystko co dotyczy żywienia, sportu i wszelkiego rodzaju "dobrego samopoczucia" w moich księgozbiorach nie mogło zabraknąć pozycji dotyczących odżywiania. I tak oto zapoznałam się z Michałem Tombakiem i jego "przepisem na długowieczność". Następnie wraz z p. Ewą Dąbrowską "ratowałam ciało i ducha jedzeniem". A ostatnio Julita Bator uświadomiła mi, że to co jem to "nie jest jedzenia, a chemia". W każdej z tych książek znalazłam trochę mądrości, ale doszłam do wniosku, że próbując wprowadzić w życie czyjeś inne nauki  można lekko oszaleć, a nawet zdziwaczeć. 

Nie będę ukrywać , że właśnie to mnie ostatnio spotkało. Za dużo myślałam nad tym co jem. Za mało cieszyłam się samym faktem jedzenia. Wszystkie te zasady, warunki spowodowały, że zrobiłam się podrażniona i marudna. Pragnę być szczupła, piękna i wiecznie młoda. Szczupła w moim pojęciu szczupłości. Piękna w moim pojęciu piękności. Młoda w ... no cóż... po prostu wyglądać młodziej niż wskazuje na to mój dowód. Bardzo możliwe, że mam nawet na ten temat obsesję, ale to jest moja Pięta Achillesowa. Podobno każdy ją ma. 

Dlatego stwierdziłam, że zamiast odrąbywać sobie stopę lepiej będzie znaleźć odpowiednie buty. Dość makabryczna metafora. Prościej: postanowiłam nauczyć się żyć ze swoją słabością. Zaakceptować, polubić, nauczyć się z nią funkcjonować, a i przestanie mnie tak przerażać. 

Zamieniłam się więc w prawdziwego naukowca i ze stoickim spokojem zapoznawałam się ze swoim ciałem, potrzebami i warunkami. Po kilku miesiącach zaczęłam dostrzegać pewne zależności, które można nawet rozpisać w punktach. Od razu zastrzegam, poniższe punkty dotyczą mojej osoby. Nie uważam, że są to złote rady dietetyczne. Są tylko tylko i wyłącznie własne spostrzeżenia. A więc jedziemy... Po kolei:

A. Jedzenie przed snem tuczy.
I nie chodzi mi tu o jakieś ciężkie rzeczy. Nawet zjedzona "lekka" kanapeczka idzie mi w przysłowiowe biodra ( u mnie brzuch i uda). Dlatego w moim przypadku omijanie kolacji naprawdę daje efekty. Nie oznacza to, że chodzę spać głodna. Jeśli czuję, że powinnam coś zjeść wybieram coś małego i lekkiego, jak biały serek, grejpfrut czy batonik proteinowy (tu po cięższych treningach). Zrezygnowanie z większego jedzenia wieczorem już po tygodniu daje widoczne zmiany.

B. Słodycze- ukryty wróg.
Kocham słodycze. Te wszystkie kolorowe papierki, opakowania dodatkowo podnoszą chęć kupowania łakoci. Prawda jest taka, że nie są one zupełnie mi potrzebne w życiu. Psuje się od nich cera, zęby i waga leci w górę. 
Potrafię je odstawić, ale niczym alkoholik- całkowicie i bez wyjątków. Bowiem najmniejsza nawet kosteczka czekolady budzi we mnie potwora i moja silna wola nie ma już nic do powiedzenia. Jeśli więc czuję ogromną chęć na słodycze to wybieram daktyle, muesli czy słodki jogurt. Kilka dni nie jedzenia słodyczy powoduje znaczną poprawę cery. 

C. Obfite jedzenie zakłóca myślenie.
Mało tego, im więcej jem tym bardziej leniwa się staję. Dlatego posiłki powinnam jeść małe, ale często. Dzięki temu jestem w stanie dotrwać do końca dnia bez marudzenia i totalnego osłabienia.

D. Głośne "NIE" smażonemu!
Przyjęło się w naszej polskiej kuchni, że smażone jest dobre i bez niego trudno przyrządzić obiad. Od dzieciństwa na naszym stole goszczą placki, kotlety i kopytka. Po tym jednak nasz brzuch ma dwa razy więcej roboty. Do tego dochodzą inne nieprzyjemne rewolucje w jelitach. Jedzenie duszonych, gotowanych czy pieczonym obiadków znacznie zwiększa komfort życia. 

E. Bez nabiału da się żyć
Nie uwierzyłabym gdybym nie spróbowało. Udało mi się zupełnie odstawić nabiał na dwa miesiące. Czułam się lżej i miałam mniejsze dolegliwości jelitowe. Wydaje mi się, że nabiał po okresie dojrzewania (czyli moje "prawie 30" tu jak najbardziej obowiązuje) nie jest już potrzebny. Jedynym minusem było to, że moje posiłki wymagały znacznie większej wyobraźni. Kanapki bez sera. Muesli bez jogurtu. Kawa bez mleka. To dopiero jest wyzwanie!

H. Chleb sklepowy to nie jest chleb
Przykre to, ale prawdziwe. Chleb sklepowy ma już tyle dodatków w sobie, że przestaje mieć coś wspólnego z pieczywem z mojego dzieciństwa. Dlatego od dłuższego czasu sama zajmuję się wypiekaniem tego specjału. Jakie są plusy?
- Jestem bardziej syta po jednej kromce (chlebowy można jeść na kilogramy).
- Nie mam wzdęć ani bulgotania w brzuchu.
- Mniejsze koszty
- Pięknie pachnie w domu
- Robię taki chleb na jaki mam ochotę
- Smak, smak i jeszcze raz smak

I. To, że ćwiczę nie oznacza, że mogę jeść co popadnie
Jedna z najbardziej bolesnych prawd. To, że się ćwiczy nie oznacza, że można jeść wszystko. Ciało kształtuje się nie tylko na siłowni, ale przede wszystkim w kuchni. Ćwiczyłam codziennie, ale jadłam byle jak i nie widziałam efektów. Obecnie bardziej skupiam się na tym co znajduje się na talerzu, ćwiczę co drugi dzień i efekty już widać po kilku tygodniach. Teraz już wiem, że mogę ćwiczyć do upadłego, ale bez odpowiedniej diety nie zobaczę żadnych efektów.

I to na tyle z moich własnych obserwacji. Nie ma żadnej uniwersalnej diety. Każda z nas ma inne ciało i czego innego potrzebuje. Dlatego moja rada jest taka, aby przestać szukać kolejnych żywieniowych eksperymentów, a cierpliwie poobserwować siebie. Nie wpadać w panikę jak się przytyje. Lista rzeczy, które nie służą naszej wadze jest niezmiernie cenna. Cenniejsza niż poradnik z kolejną dietą cud.

Pozdrawiam
M.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz